Klasztor św. Otmara w Werd

Klasztor św. Otmara w Werd

Niewielkie miejsce wielkiej obecności – milczące, a pełne treści

 

 

Na łagodnym zakolu Renu, tuż przed miejscem, gdzie jego wody wypływają z Jeziora Bodeńskiego, leży niewielka, niemal zapomniana wyspa. To Werd – klejnot ukryty między lądem a rzeką, na którym czas zdaje się zatrzymać. Nie prowadzi tu droga asfaltowa. Aby dotrzeć na wyspę, trzeba przejść po drewnianym moście, który niczym delikatna nitka łączy człowieka z przestrzenią modlitwy i wyciszenia. To właśnie tutaj, na tej maleńkiej wyspie w granicach szwajcarskiego Eschenz, znajduje się Klasztor Werd, prowadzony przez franciszkanów – duchowe serce tego zakątka od ponad tysiąca lat.

Historia tego miejsca sięga najwcześniejszych chrześcijańskich wieków na tych ziemiach. Według tradycji to właśnie tutaj zmarł święty Otmar, pierwszy opat opactwa św. Galla w St. Gallen, wygnany i uwięziony przez władze świeckie. Zmarł w samotności, na wyspie, która od tamtej pory nosi w sobie pamięć cierpienia i świętości. Jego relikwie zostały później przeniesione, ale duch Otmarowy pozostał, przenikając tę ziemię. I może właśnie dlatego miejsce to przez całe wieki było naznaczone obecnością modlitwy – najpierw pustelników, później wspólnot zakonnych.

Dzisiejszy klasztor, choć niewielki, zachował tę kontemplacyjną, odosobnioną atmosferę. Franciszkanie, którzy zamieszkują go od XIX wieku, dbają nie tylko o budynek, ale o duszę miejsca. Ich życie toczy się w rytmie liturgii godzin – od świtu do zmierzchu. Nie są tu dla turystów, nie organizują wielkich wydarzeń, nie reklamują się. Ich powołaniem jest być – w modlitwie, prostocie, wierności Ewangelii.

Sam klasztor ma surową, niemal wiejską architekturę. Nie ma tu bogato zdobionych fasad czy złotych ołtarzy. Część mieszkalna to prosty dom z jasną fasadą i ciemnym dachem. Kościół klasztorny – maleńki, z bielonymi ścianami, kilkoma ławkami i prostym krzyżem – przypomina kaplicę, w której modlitwa nie potrzebuje słów. To właśnie w tej ciszy, w braku rozproszeń, można usłyszeć rzeczy najważniejsze. Tu rozbrzmiewa cisza Boga.

Wędrując po wyspie, można dostrzec, że Werd to więcej niż tylko klasztor. Jest tu kilka drzew, niewielki ogród, ścieżka prowadząca wzdłuż brzegu. Woda uderza delikatnie o kamienie, ptaki przelatują nisko, a światło odbija się w lustrze rzeki jak w ikonie. Dla wielu pielgrzymów i gości – świeckich i duchownych – jest to miejsce rekolekcji i duchowego wytchnienia. Można tu spędzić kilka dni, uczestniczyć w modlitwach wspólnoty, albo po prostu milczeć. W Werd nie trzeba mówić – wystarczy być.

Choć klasztor nie imponuje rozmiarem ani sławą, ma coś, czego nie da się zobaczyć na zdjęciach: obecność. Duch modlitwy, pokory i gościnności krąży tu jak powietrze. Przypomina o tym, że Bóg nie zawsze przychodzi w chmurze kadzidła czy w triumfie baroku. Czasem przychodzi w szeleście liści, w kropli rosy na balustradzie mostu, w spojrzeniu brata, który po prostu jest.

Werd to klasztor, który się nie narzuca. On czeka – tak jak czeka miłość cierpliwa, cicha i wierna. Kto tam wejdzie z otwartym sercem, usłyszy więcej, niż mógłby się spodziewać.